Recenzje_

×

Dwie godziny mistrzostwa

Imponujący debiut pianisty Rafała Blechacza w Kennedy Center

Wszelkie analogie ze świata sportu są zbędne, by oddać wagę wygranej Rafała Blechacza w XV Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina w roku 2005. Miał on zaledwie 20 lat, kiedy dołączył do zaszczytnego grona legendarnych zwycięzców- pianistów takich jak Lew Oborin, Martha Argerich czy też Maurizio Pollini. Co więcej, Blechacz nie tylko zajął pierwsze miejsce, ale także cieszył się wieloma innymi zaszczytami: nagrodami za najlepsze wykonanie mazurków, za najlepsze wykonanie poloneza, za najlepsze wykonanie koncertu oraz nagrodą za najlepsze wykonanie sonaty. Zwycięstwo to pchnęło go w ramiona prestiżowej niemieckiej wytwórni fonograficznej Deutsche Grammophon. Dzisiaj Blechacz koncertuje na całym świecie. W sobotnie popołudnie Washington Performing Arts Society, organizacja zajmująca się promocją przedstawień artystycznych, zaprezentowała debiut Blechacza w Kennedy Center. Były to porywające dwie godziny.

Już od pierwszych melodyjnych, czystych nut Partity nr 1, BWV 825 Bacha było jasne, że Blechacz to artysta działający w służbie muzyki, poszukujący jej bogactwa, zgłębiający jej znaczenie i badający możliwości, jakie daje. Blechacz gra z pokorą i wyróżnia się absolutną czystością. Można by nawet nazwać jego podejście posłusznym i pełnym oddania, jednak pozostawiłoby to błędne wrażenie, że jest on jałowy i uczelniany.

Sarabanda- taniec, który spod dłoni innych pianistów przybiera cechy niemal chorobliwej introspekcji, w wykonaniu Blechacza okazał się prawdziwym publicznym popisem, stanowczym i żywym. Spod lewej dłoni w mrocznym i przygaszonym Preludium wydobywały się dźwięki brzmiące tak, jakby był to inny instrument. Wyraźnie odznaczały się one w wyższych liniach. Blechacz lubi figlarnie bawić się tempem, spowalniając czasami rytm szybciej niż byśmy się tego spodziewali w końcowych frazach lub, jak w zachwycającym wykonaniu Sonaty K.570 Mozarta, w przedziwnych i fascynujących miejscach. Blechacz ma skłonności do uwypuklania muzycznych linii, wyraźnie i energicznie podkreślając różnice między głosami. (…) Genialna wyrazistość finałowej Toccaty z Pour le Piano Debussego była porywająca.

Jednak nikt nie przyszedł dla Bacha, Mozarta czy też Debussy`ego. Publiczność przybyła dla Chopina Blechacza i to właśnie trzy niezwykle wymagające utwory Chopina zaprezentowane po przerwie sprawiły, że koncert przemienił się z ujmującego w porywający.

W muzyce Chopina dostrzec można powracające wspomnienia, które czasami nazywane są „memory effect”. Z duchowości, z ciemności i niepokoju wyłania się melodia, prosta, dziecięca, ledwie ozdobiona, przypominająca rymowankę pamiętaną w trudnych chwilach. Siła tych wszystkich melodyjnych, prostych przebłysków wprawia w zakłopotanie zbyt wielu pianistów. Jednak nie Blechacza, który odnalazł pierwotną niewinność w krótkich pełnych szczęścia fragmentów polskiej kolędy, wokół której Chopin tworzy burzę w Scherzo h-moll op.20. To była czysta magia. Rytm poloneza jest gdzieś ukryty w wielkim i onieśmielającym utworze Chopina Polonezie-Fantazja op. 61. Chopin wolał, aby tlił się on delikatnie niż trzaskał płomieniami. Niewielu pianistów potrafi oddać tą dramaturgię, wydobyć Chopina pełnego porozrzucanych myśli, chromatyczną udrękę, modernistycznego Chopina, który sprawia, że czujesz ścisk w sercu. Niespełna dwudziestokilkuletni Blechacz posiadł w pełni umiejętność wyrażania najtrudniejszych z chopinowskich nastrojów i emocji. Potrafi sprawić, że muzyka staje się krystalicznie czysta w całej swojej emocjonalnej różnorodności. Tylko nieliczne wykonania tak wymagającego Poloneza mają szansę dorównać poziomowi tego, co zaprezentował Blechacz w sobotnie popołudnie.

Blechacz zagrał tylko jeden bis- Mazurka op.17 nr4, naładowanego trytonami i tułaczego w swojej atmosferze i harmonii niczym zbłąkane zwierzę. Mazurek również ma w sobie silne wspomnienie z przeszłości, dlatego niesamowitym doświadczeniem okazała się szansa posłuchania, jak wierny muzyce artysta pozwala, aby na chwilę wyłoniła się prosta charyzma tego polskiego tańca, energiczna i żwawa, napełniająca stare kości wspomnieniem młodości. Jednak chwila przeminęła, powróciła do tułaczki, podczas gdy ostatnie takty muzyki „pokuśtykały” w ciszę. W Kennedy Center zapadła cisza, która zdarza się tak rzadko, że ciało przeszyły dreszcze.

Blechacz mógł zagrać jeszcze trzy dodatkowe bisy. Tłum był chętny, aplauz wystarczający, a entuzjazm powszechny. Przypuszcza się, że to jego skromność i pokora, które odnaleźć można w każdej granej przez niego nucie wyjaśniają tą powściągliwość.
 

/“Washingtion Post”- 1 marca 2010, Philip Kennicott /